poniedziałek, 24 października 2011

Nutka ciepła z Podkarpacia, szczypta krakowskiego szaleństwa oraz zapiekanka makaronowa

Kraków nie przestaje mnie fascynować. Miasto tysiąca i jednej patologii ma w sobie coś z wawelskiego miotacza ogniem, baletnicy, kibola i dobrego samarytanina. Gdy już myślę, że jestem prawdziwym krako-wyjadaczem, żadnym tam kotem, który po raz pierwszy człapie po ulicy Grodzkiej czy Brackiej, nagle spotyka mnie coś co przypomina mi, że Krakowa nie sposób poznać całkowicie. O ile moje rodzinne miasteczko przyprawiało mnie jedynie o ból głowy, a z perspektywy codziennej rutyny, jedynie zabijało moje szare komórki, to Kraków pozwolił mi uwierzyć w ludzki ród, któremu nie obce są jeszcze jako takie odruchy naszej – bądź co bądź – szalonej, człowieczej, natury.
Przykładem są choćby spotkani Belgowie z Leuven (w tym momencie chciałam pozdrowić Andreasa, który mając przed sobą o 10cm wyższą partnerkę prowadził w tańcu tak, jak jeszcze nigdy tego żaden men nie robił -  a miałam okazję przetańczyć w swoim życiu niejeden wieczór. Do zobaczenia w Kopenhadze Andreas – I am waiting for you :P) czy dziwni autobusowi ludzie, którzy tłumaczą ci jak tworzy się zacny AGH-owski trunek zwany wódką.
Nie można nie kochać tego miasta, a już najbardziej mojej Kapelanki, gdzie w pokoju  widnieje urocza toaletka, soczysto zielone kolory połączone zostały z czekoladowo-bambusowymi meblami. W kuchni mam nowy mikser, zestaw tysiąca-i-jednej-foremki-i-blaszki, w łazience szafkę z kosmetykami zaczynającymi się na Ga., Lo. i Pa. Wszystko jest cacy. I niech tak zostanie!
Tymczasem chciałabym przedstawić  
rodzimy przepis na zapiekankę makaronową (z serii brzydkie, ale dobre). Maminy obiadowy przysmak zawsze znajdował w moim sercu (i żołądku) szczególne miejsce. Ze względu na formę podania (wrzucać na talerz najlepiej, gdy para bucha jeszcze z gąsiarki!) jak i wspomnienia, które od razu przywodzi (te związane z domem na Podkarpaciu) zawsze mnie rozgrzewa – co przy aktualnej pogodzie można zaliczyć na poczet walorów niemalże niezbędnych.
Skład:
Makaron penne 500g (można dać 400, zwykle po prostu daje całą paczkę) – u mnie pełnoziarnisty
Dwie laski kiełbasy (około pół kilo) – jako że mieszkam w Krakowie to jestem zobligowana powiedzieć - podwawelskiej
Cebula – dwa mutanty
Marchewka 1kg
Pół selera + trochę pora (1/2 jasnej części)
Koncentrat pomidorowy (około 150g)
Pieprz ziołowy, sól

Sposób upichcenia:
Nastawić piekarnik na 180 stopni bez termoobiegu.
Marchewkę obrać i poszatkować na grubych oczkach razem z selerem i porem. Umieścić w garnku i na małym gazie z dodatkiem pół szklanki wody poddusić. Dodać 2 szczypty soli oraz pieprz ziołowy (do smaku, to nie ma być ostra potrawa!). W efekcie mamy uzyskać smaczną potrawkę (marchewko-selero-porowe cuś nie ma być papką, ale też nie może być surowe). Po zakończeniu gotowania odstawić i dodać koncentrat – porządnie wymieszać.
W czasie gotowania się potrawki kroimy w kostkę kiełbasę i podsmażamy ją na patelni. Gdy już kiełbaska się wytopi i zarumieni wrzucamy ją do jakiegoś pojemnika. Na tej samej patelni przysmażamy do miękkości pokrojoną drobno cebulkę.
Makaron gotujemy z solą al dente (u mnie 11 minut).
Gdy już wszystko się ogarnie zmieszać w dużym garnku makaron, cebulkę, kiełbaskę i marchewkowo-selerowo-porowo-koncentratowy-miks. Porządnie wszystko połączyć a później przełożyć do gąsiarki i wsadzić do piekarnika na 50 minut. 
Jeść solo - lub tak jak ja - z ketchupem :)

sobota, 1 października 2011

Czarno-Krako-Leczo

Nie ma to jak nowe początki!
Życie układa się dziwnie i po przeżyciach Czarnogórskich – do którego to kraju pojechania zachęcam! – jest już październik – czyli niech się dzieje Kraków!
Cóż się zmieniło przez ten czas? Jestem studentką studiów magisterskich, wolontariuszem polskiej prezydencji  (jutro cały dzień na forum rynku wewnętrznego!) i właścicielem własnego krakowskiego M4. Jest cudne, pokój mój czekoladowo-zielony (ale tak soczyście). Jest tak jak chciałam żeby było. Poza tym zapisałam się do szkoły tańca (gdzie mogę co tydzień kosztować czegoś innego - zumby, latino, salsy czy sexy dance!), dalej pykam sobie w parku Jordana w tenisa (krakowskich ludzi zapraszam na partyjkę lub szkolenie ^^) i przygotowuje się do wyjazdu na erasmusa (bilet na 2 lutego już zakupiony!). Czyli jak zawsze dużo i naraz, ale ja tak chyba lubię - taki ze mnie zabiegany zwierz... 
Zdrówko - jak widać po ilości czosnku, cebuli i smażeniny - jak ta lala. Nawet hormony się ogarnęły i po ilości spałaszowanych pistacji odezwały się (choć mogę to również przypisać hektolitrom alkoholu wypitych w Czarnogórze). A więc wszystko jakoś tak cudnie się ułożyło na te moje nowe-stare studia... i oby tak dalej :)
W związku z tym, że nareszcie miałam możliwość sama dobrać się do garnków (co nie jest tak łatwe w rodzinnym przybytku ze względu na obecność duetu babcia-mamut) wyczarowałam jedno z dań, które nigdy mi się nie znudzą (zaraz koło gołąbków, łazanków, kopytek czy pierogów): leczo! Mając jeszcze w zanadrzu domowe (tzn. z własnej działki) cukinie, czosnki i cebule nie pozostało nic więcej jak wziąć się za krojenie (tym razem bez ofiar w postaci pociętych paluchów).

Leczo
Laska kiełbaski
Dwie cebule
Dwie cukinie (średnie)
Dwie czerwone papryki
Pomidory truuu lub te z puszki bez skórki, koncentrat pomidorowy 2 łyżeczki
2 łyżeczki Vegety, czosnek truuu połowa główki, ziele angielskie razy dwa, liść laurowy, oliwa
Najpierw ogarniam cukinie i kroję w kostkę (jeżeli posiada w środku duże ziarenka warto je wyskrobać) – nie za drobno, ale też nie za grubo. Pakuję do garnka z pół szklanki wodą i na trójeczce (w skali do 6) daje się jej bulgotać. Potem kroję kiełbaskę (w kostkę of korz) i podsmażam na teflonie (smaży się we własnym tłuszczyku). Podczas podsmażania się rzeczonej kiełbaski, kroje paprykę i dorzucam ją do cukinii. Do już trochę ogarniętej kiełbaski dorzucam pokrojoną dość drobną cebulę i daje jej zmięknąć. Jak już cebulka i kiełbaska są gotowe (tzn. kiełbaska lekko podsmażona, cebulka smaczniutka i mięciutka) wrzucam je do cukinii z papryką. Do mieszaniny dodaje pomidory (sparzone 4 sztuki raczej małe lub puszka już gotowych) i koncentrat.  Potem ziele, liść, czosnek (sprasowany lub pokrojony na plasterki, ja lubię dużo), vegetę i łyżkę oliwy z oliwek (mmm ten aromat!). Daje mu się pobulgotać i przetrawić a potem ze smakiem pałaszuje z chlebkiem (ulubiony – kresowy, żytni na zakwasie pieczony na liściu kapusty!)
 Smacznego!

sobota, 6 sierpnia 2011

Cierto, cierto! Mi piace la pizza!

Ciao bambini! Cóż rzec na ten cały kram?
Ano wyjść jest kilka. Po pierwsze warto odpowiedzieć sobie na zasadniczo jedno ważne pytanie: co chcesz robić? I zacząć to robić.
Albo tak jak ja – zdać celująco egzamin magisterski i cieszyć się przyjęciem na studia drugiego stopnia. Yuppi for me! Razem ze zdanym egzaminem mogłam również poprzytulać wirtualny dyplom z drugiego kierunku gdzie widnieje tłuste i miłe dla oka pięć. Ach, ach prosimy o zachwyty nad moim niezmierzonym (acz w tym momencie zainfekowanym przez zarazki krtaniowe) geniuszem.
Tutaj, na tej wsi zwanej miastem (ponad 50 tysięcznym, co warto nadmienić) czas płynie w dziwny, nieokreślony -aczkolwiek przyjemny - sposób. Mimo że lipiec był dla mnie miesiącem pełnym ciężkiej harówki nastał sierpień, który pozwolił mi na chwilę złapać oddech przed tym co mnie czeka – wrześniowym opijaniem dopiero co zakupionego krakowskiego lokum (oł je, lejdis and dżentelmen – here we come!), smyrającej zmysły możliwości sierpniowego zagranicznego wypadu (ach prosimy o trzymanie kciuków!) oraz próbami uniku spędzenia 2 tygodni w istnej leśnej głuszy z moim bratem i mamą. Jeśli chodzi o ostatnią opcję preferuje jednak pozostanie w mej skromnej hacjendzie.
Czemuż to, spytacie?
Ano w przeciwieństwie do wielu nieszczęśników mogę z dumą powiedzieć, że moja chata is awesome (jak Barney z How I met your mother). Ma z przodu sadzawkę, w której powinny być ryby, ale skuteczne chlorowanie przeistoczyło tą dziurę w basen. Oprócz tego cudny ogród z krzakami malin (yami, yami), borówek amerykańskich, ogórków, pomidorów a do tego marchewki, buraczki, cebula, czosnek…. Drzewa z brzoskwiniami, morelami, śliwkami, gruszkami… do tego aromatyczna bazylia, oregano, koperek, pietruszka… i wiele więcej! Żyć nie umierać! Ponadto dostęp do nieograniczonej ilości składników pozwala mi tworzyć niezapomniane pyszności.
Jednym z takich wynalazków okazała się być pizza. Niby proste i jasne, aczkolwiek uczynione po raz pierwszy, dało mi do zrozumienia, że powinno się wydawać poradnik jak być Włochem i jak powinno się robić pizze. Aczkolwiek nie licząc soli wypiek uważam za udany i jeśli tylko zapasy pierogów, których lepienie zajęło nam dziś niemal cały dzień (ruskie, wiśnie, truskawki i made baj mi – szpinak, czosnek, feta), się wykończy na pewno popełnię to przestępstwo ponownie. Jeśli czyta mnie jakiś kuchcik znający się na włoskiej sztuce robienia placka to nie obrażę się za kilka cennych uwag :)
Ciasto:
Łyżka oliwy z oliwek
Pół szklanki ciepłej wody
Łyżka przyprawy do pizzy (lub jak w moim przypadku – mix tego co mam w zanadrzu: bazylia, oregano, kurkuma, papryka słodka, sól – o tym ostatnim radzę pamiętać :P)
 1/4 kostki świeżych drożdży – 25g
200g mąki (można pół na pół z pełnoziarnistą lub iść na całość i zrobić wyłącznie z mąki pp)

Sos na spód:
2 łyżki koncentratu pomidorowego, trochę przypraw (znowu dowolność lub ta do pizzy), 2 łyżeczki jogurty naturalnego (wymieszać i voila!)

Rozpuszczamy drożdże w wodzie, dodajemy cukier (i łyżeczka), przykrywamy i odczekujemy 10 minut.
Mąka, przyprawy, oliwa lądują do michy a po złączeniu dolewamy do powstałej mieszanki drożdże. Ugniatamy ciasto a potem zostawiamy je pod przykryciem do wyrośnięcia w ciepłym miejscu (minimum 40 minut). Po tym czasie wciągamy ciasto na blat oprószony mąką, nie zagniatając kształtujemy pizzę fajnie ją rozciągając  (ja właśnie się zaopatrzyłam w zarąbistą blaszkę okrągłą z dziurami specjalnie do pizzy, ale i na normalnej wyścielanej papierem też ujdzie). Nadajemy ciastu charakterystyczne brzegi, smarujemy sosem, dodajemy ulubione składniki (u mnie: pieczarki, szynka, kukurydza, pomidor, bazylia) a na wierzch porwaną mozzarelle. Nastawiamy piekarnik na 180 stopni i pieczemy 40 minut. Voila!

PS. Polecam jednak z pieczarek wycisnąć trochę soku podduszając je w garnku – no chyba że nie jesteście ich fanami i nie pakujecie ich na pizze w ilości niekontrolowanej.

I na sam koniec: uwaga, uwaga – 6 tygodni po operacji i jem pierogi (z smażoną cebulką w środku), czosnek i smażonego gyrosa. Buuuja! Life tastes great!
Trzymajcie się ciepło, mua!

poniedziałek, 18 lipca 2011

Stud(n)ia

Krótko i na temat (bo więcej i nie na temat będzie po przyjeździe!)

Trzymać kciuki za jutro! (egzamin na studia II stopnia)
Trzymać kciuki za pojutrze! (obrona z drugiego kierunku)

A przede wszystkim proszę o ogólne i całkowicie usprawiedliwione kopanie w dupsko bym i dziś coś się pouczyła oraz życiowo ogarnęła i tak-nie-stresowała.

Trzymajcie się ciepło i do usłyszenia! Obiecuje przepis, obiecuje zdjęcia oraz coś życiowo-podsumowującego (zapewne bowiem najdzie mnie na refleksje o bycie/niebycie i polmozbycie).
UJ here I come!

sobota, 2 lipca 2011

Lic-o moje, oper-akcja i lo-kum-kum

Cóż mogę rzec na me niecne zaniedbywanie? Toż ja miałam powodów sto, by tu nie bywać! Aczkolwiek oprócz dwóch, reszta to takie o-zapchaj-dziury żebyście nie myśleli, że ja tak mało ogarniętym człowiekiem jestem (dziś Tati stwierdził, że jestem ultra zorganizowana i w ogóle ma dla mnie z tego powodu respekta. Organizacja to jedna a lenistwo pisaniowe – to inna kwestia).

Pierwszym zasadniczym powodem były moje dwie, cudne, liczące w sumie ponad 130 stron, prace licencjackie, których pisanie wyciągało ze mnie wszelkie życiowe moce literackie, ograniczając pole czytanych lektur dość znacząco. Każda warta nadmienienia książka lądowała zgrabnie na półce (która po abstynencji, której jej zaserwowałam, teraz ugina się pod stertą nieprzeczytanych tomiszczy) jeżeli tylko nie zawierała w tytule słów-kluczy: „konkurencja”, „kartele”, „UE” tudzież „prezydenci USA”, „kompetencje”, „Kongres USA” i tym podobnych kwiatków literatury, do których zapewne nie sięgnięcie nigdy (chyba, że tak jak ja jesteście masochistami, którzy podchodzą ambicjonalnie do pisania dzieł wszelakich). 
Moje, moje, moje!
Ave jednak niebiosom, bo szczęśliwym podsumowaniem całej tej pisaniny okazał się urodzony w stresie dnia 24 czerwca Anno domini 2011 roku dyplom studiów licencjackich – piękna piąteczka z WYRÓŻNIENIEM! Ach, ach! Nie mogło być dla mnie lepszej nagrody za cały ten trud i znój! Pierwszy etap wyższego wykształcenia już za mną! Już zdążyłam się zapisać na SUM – egzaminy koło 19 lipca (20 mam obronę z drugiego kierunku – no i zobaczymy co z tego wyjdzie, ale teraz to już będzie czysta formalność, bo i tak tych studiów kontynuować nie zamierzam). Oczywiście chora bym była z jednym kierunkiem (tak, tak masochizm wyższy stopień zaawansowania) więc złożyłam również podanie na 1 rok licencjatu (ostatnia okazja, by zrobić to za free! A ze względu na wyjazd na Erasmusa w semestrze letnim i tak pewnie będę musiała postarać się o dziekankę). Zobaczymy co mi z tego wyjdzie (kierunek wydaje się b. ciekawy i są tam moi ulubieni wykładowcy!).

Wczoraj było rozpoczęcie polskiej prezydencji… czujecie ten thrill? Oczywiście, że nie! Bo nie jesteście wolontariuszami polskiej prezydencji i nawet nie wiecie ile fajnych ludzi kręci się wokół tego wydarzenia i w jak bardzo VIP zakamarki możemy się dostać (na tyle, że identyfikatory otrzymujemy na konkretny dzień i godziny oraz obowiązuje nas tajemnica dotycząca tych spotkań!). W Krakowie wydarzenia ruszą pełną parą dopiero we wrześniu/październiku (wtedy zaplanowana jest największa liczba spotkań!) więc będzie co robić na początku roku akademickiego (jakbym się przypadkiem nudziła :P ale to mission impossible).

A no i zapomniałabym o najważniejszym :P ale co tam operacja przy tym całym pozytywnym  zamieszaniu? Laparoskopia pęcherzyka żółciowego – ach tak długo wyczekiwana! – odbyła się we wtorek. Ogólnie to jak zwykle u mnie bywa – z przygodami. Nie miałam jakoś stresu czy cuś (co mnie bardzo dziwiło, bo nigdy nie byłam w szpitalu, nie usypiano mnie, nie miałam operacji), ale przed wjazdem na salę operacyjną nie mogłam zdjąć dwóch moich kolczyków z uszu (spośród siedmiu, które noszę na co dzień), nawet na stole operacyjnym próbowały pielęgniarki to zrobić, ale się nie udało! Ech no i powiedziały – ok. może jej ucha nie wypali tymi prądami :P A potem dostałam maskę, 10 sekund i odlot aż do momentu, w którym obudziłam się na swoim szpitalnym wyrku w sali nr 3. Gośka, która leżała obok mnie (laparoskopia woreczka robaczkowego dzień wcześniej) śmiała się ze mnie niemiłosiernie. Jeszcze nie-całkowicie-odnarkotyzowana oczywiście kazałam się ubrać w pizdżamkę (ponoć bardzo zgrabnie paniom pielęgniarkom pomagałam, mimo ogólnego braku koordynacji ruchowej, podnosząc pupcie i dziwnie machając rękami). Gośka leżała w ciuszkach operacyjnych jeszcze 5h po przyjeździe na sale (zgrabnie świecąc pupcią) i z drgawkami (z zimna – tam jest dość chłodno a człowiek leży jak go pani bozia stworzyła) a ja smyk od razu byłam ready! A więc pobudka nie była taka zła :) Oczywiście podczas narkotycznego ubierania się moim pierwszym ponoć pytaniem było czy mam nadal uszy :P (nawiązanie do kolczyków, których zdjąć nie mogłam i przez to miałam mieć przysmolone/poparzone uszy :P). Panie pielęgniarki w śmiech i mówią: no tak! A ja  na to ponoć: „To dobrze, bo ja lubię moje uszy” :P Ech nie dziwne, że byłam ulubienicą na oddziale (per młoda się do mnie zwracano i wszyscy dawali mi milion rad na temat post-operacyjnego żywienia i aktywności ruchowej – również tej, że tak się wyrażę, męsko-damskiej :P).
Gosia z łóżka obok - cudna i wysoka kobietka lat 26
Moje szpitalne stanowisko - tylko wifi brakowało :P
Rana day zero (dokładnie po operacji!) jeszcze z drenem 
(byłam jeszcze pomarańczowa, bo na sali malują cię na plemienne kolory :P)
Rana day four czyli today
 Z dnia na dzień czuje się lepiej – dziś już jest day 4 after surgery, coraz prężniej pomykam po mieszkanku  – tzn. nie wyglądając już jak babulka z Królewny Śnieżki. Już dzień po operacji dostałam kleiki, na drugi dzień bułeczka z szyneczką, jakieś zupki, biszkopciki. Z dnia na dzień z mami kontrolujemy włączanie nowych lekkostrawnych produktów. Restrykcyjną dietkę mam trzymać miesiąc – później zaś mogę zacząć co jakiś czas włączać nowe produkty (smażone pewnie dopiero za około 3 miesiące – toto musi być na końcu). Ach, może znowu poczuje cudny smak czosneczku i cebulki! Pomidorka ze skórką! Szczypiorku! Żytniego chlebka! Śmietany! Serka żółtego! Placków ziemniaczanych! No i alko, alko ;) Tymczasem takie łakocie na razie zostawiam na później (razem niestety z rowerem, kąpielami i innymi sportami, żeby nie nabawić się przepukliny) i grzecznie się oszczędzam czekając z niecierpliwością na I rok SUM (na który mam nadzieję się dostanę), kiedy to będę mogła już według zapewnień pielęgniarek cudnych (wielkie pozdro dla nich!) jeść (i pić!) wszystko :)
Oczywiście przeprosić muszę za tak długaśny wpis, ale dużo się tego zebrało – pewnie też dużo pominęłam, ale ech – tyle się działo! Trzymajcie się ciepło i pamiętajcie – co jak co, zdrówko jest najważniejsze :) trupki nie cieszą się ze zgrabnej talii tylko gryzą robaki, o!
Z tym messagem żegna, całuje i pozdrawia szczęśliwy bezworeczkowiec! Mua!
PS. Haha znalazłam moją pomoc naukową, dzięki której zarobiłam cztery i pół z Literatury kanadyjskiej (dziadostwo jak mało co). Oczywiście nie róbcie tego sami w domu :P

piątek, 4 marca 2011

Czupa powraca po francusku

Zapuszczenie trzeci stopień zaawansowania!
Wszystko pędzi ultra błyskawicznie, dopiero co wróciłam z France ale garfą olala a tutaj już 4 marzec! Szok!
W tym czasie zdążyłam już pojawić się na praktykach (o tak, marzec miesiącem ciężkiej pracy), poumawiać się na kolację z nieznanymi ludźmi płci męskiej (to jutro!), posiedzieć chwilę w domku i poodwiedzać rodzinkę (która nadal nazywa mnie dzieckiem Oświęcimia), odwiedzić panią doktor co stwierdziła, że mam kamyki i te kamyki są zUe i że woreczek się nadaje na recykling. I dobrze, niech idzie w siną dal jeśli nagrodą będzie możliwość jedzenia czego mi się chce (jak na razie nie mogę jeść smażeniny, orzechów, cebuli, pączków, faworków, ciasta francuskiego i innych ciężko-tłustych rzeczy). Nie to żebym była wielką fanką, ale fakt, że muszę się pilnować sprawia że muzgowo się denerwuje i protestuje. O nie, tak nie będziemy panie woreczku pogrywać!
Jeśli zaś chodzi o francuskie góry – no o ja cię kręcę w obie ręce. Wyjazd studencki czyli alko+narty+snowboard+imprezy+niesamowite towarzystwo. Mix idealny, taki Sex on the Beach wśród drinków. Czegośmy nie robili! Zjazd na byle czym (worki, koce, garnki, mopy... wszystko co w łapy dorwałyśmy), kąpanie na otwartym basenie (a tam żadnych źródeł ciepłych nie było ^^), jednodniowy pobyt w kultowym Risoul, skok na poduchę i zawody narciarskie (to ja na obydwóch zdjęciach!)jedzenie szpinakowych ślimaków i wygłupy do samego rana
Psychicznie odpoczęłam i może dlatego nie miałam potrzeby skrobania. Nic to, kiedy przyjdzie czas wymodzę coś ciekawego ;) na razie tymczasem zostawiam ze zdjęciami.
Bisous!





czwartek, 10 lutego 2011

Czupakabra jedzie

O tak, sesja is officially over! Ostatni egzamin właśnie przeszedł do historii, a ja już zapatruje się na jutrzejszy wyjazd. Bowiem Czupa wybiera się na narty. W góry. W Alpy. Do Francji! Ze studentami. Czyli dreams come true. Wyjazd potrwa aż do 20 lutego i zakończy swój bieg tam gdzie się zacznie – czyli w mieście Kraka. Potem pobyt w domciu gdzie sobie odpocznę od picia ze studentami, jeżdżenia po francuskich stokach i ogólnego na wszystkiego wyjebania!
Bo ostatnio tak właśnie się zapatruje na wszystko – jem co chcę, robię co chcę i ogarniam się życiowo. Na przyszły semestr mam masę planów których realizacji już nie mogę się doczekać! Będę po raz kolejny mentorem – tym razem dla Christine z Berlina (wydaje się miła, mam nadzieję, że spotkamy się na piwie i zaskoczy między nami nić niemiecko-polskiej sympatii! Bo ja kocham Niemców mimo, że ja Niś fer sztejen. Aż wstyd, bo z mamy strony niemieckie korzenie mam). Poza tym cały marzec spędzę na praktykach.
Z rzeczy doczesnych i teraźniejszych to świat chyba stanął na głowie – nikt chyba oprócz Czupy nie świętował wczoraj Międzynarodowego Dnia Pizzy! A przecie warto zatopić kły w przesmacznym cieście z serem, pieczarkami i kukurydzą. Niestety piekarnik nadal nie żyje, więc pizza był kupna, aczkolwiek wyborna. Mniam!

Bo jak widać – kota Simona trzeba się słuchać!
A na podsumowanie dnia dzisiejszego zarzucę simonowym cytatem, który i do Czupy się doskonale odnosi:
„W kocie, który chce śniadania, nie ma wyłącznika”
Trzymajcie się ciepło, mua!

niedziela, 30 stycznia 2011

Czupakabra pije

 Oj pije, za błędy te na dole i te na górze. I za sesje, która chyli się ku końcowi w momencie, w którym się rozpoczęła.
Urok zerówek…  mniam!
Tymczasem na wielkim kacu spowodowanym ciągiem przyczynowo-skutkowym zarejestrowanym w godzinach wieczornych w piątek a kończącym swój bieg dopiero w niedziele nad ranem jestem w stanie powiedzieć tylko tyle: life is good. Nic to że w kuchni stoją puste butelki po wódce, podłoga lepi się od spaghetti a ja błogosławię tylko rozwiązanie technologiczne budynku z 1936 roku,  który wyposażył nasze mieszkanie w dwa kibelki.
Tymczasem na podsumowanie warto zapodać przepis doskonały. Czyli naleśniki. W tym tygodniu na śniadanie lądowały średnio co drugi dzień a jeżeli tylko jakiś samotnik się ostawał to nie na długo.
Moje naleśniki wyglądają tak:

Szczerzą mordę i są smaczne.
Ich skład to na 1 śniadaniową porcję ala Czupa:
- 4 czubate łyżki mąki pełnoziarnistej
- trochę wody gazowanej, trochę mleka – konsystencja czupowego ciasta nie jest bardzo gęsta
- 1 jajo duże tak zwane, najlepiej wiejskie. Czupa zarywa do pana na targowisku i ma najlepsze jajka w tej części Krakowa. O, tak, nie ma to jak się w życiu ustawić…
- cynamon, cukier waniliowy
Najpierw miętolimy to co mokre, później dodajemy mąkę i inne bajery. Potem zalewamy (ale nie się, jak to Czupa wczoraj zrobiła) patelnie i voila! Do tego idzie pan Banan + pan Bieluch + pani konfitura Brzoskwiniowa Łowicz.
No i jest pięknie.
Dziś jednak Czupa nie może patrzeć już na słodkie. Wczorajszy desert made by Czupa centralnie zasłodził. Na-kacowo Czupa zaleca zawsze białko – nic tak nie stawia z rana jak gryz twarogu i kwaśne leczo.
Trzymajcie się ciepło robaczki. I nie rozrabiajcie jak ja!

Ps. Czupa nadal obrażona na wagę. Waga jest zua. Czupa protestuje i rozpoczyna akcje: Tuczymy wysysaczy kóz!

sobota, 22 stycznia 2011

Czupakabra kupuje

Przychodzi taki dzień w życiu każdej kobiety – i nie ważne czy korzenie jej sięgają żyznych ziem Małopolski czy też lasów i pól Podkarpacia – że zaczyna rozumieć słowa bożyszcza minionego stulecia pani Marilyn M.
Otóż – drodzy moi – pieniądze szczęścia nie dają. Ale te zakupy… ech!
Czupa w okresie dojrzewania przechodziła swoją transformację opornie – to znaczy uzewnętrzniała awers do wszelkich przejawów materializmu czy też zapędów samo-upiękniających się. Toteż zakupy nie zaprzątały jej głowy, a wszelkie przejawy matczynej troski (która wykazywała wielką potrzebę reformy wyglądowo-ubiorowej swojej pierworodnej) spełzały na niczym. Na odmiennym biegunie plasowała się czupowa siostra, której kosmetyczno-odzieżowe podboje spędzały kartom kredytowym rodzicieli sen z powiek. To tak dla balance of shopping power.
Zmiana nastąpiła w liceum – Czupa poznała tajniki posługiwania się kredką do oczu, odkryła magiczną konsystencję pudru i rozpoczęła proces stopniowej wymiany porozciąganej garderoby. Jednak transformacja ta ze względu na czupowe rozmiary nie była pełna – bo jak tu wcisnąć łydkę w zgrabny kozaczek? Jak znaleźć te perfect jeans skoro w sklepach nie było czupowych rozmiarów?
Stąd też – dość późno, bo na studiach, ale jednak – Czupa postanowiła się odchudzić.
Proces rozpoczął się w sierpniu 2009 i po roku zakończył się sukcesem w postaci porzuconych - gadzim sposobem - ponad czterdziestu kilogramów czupowego futra.
W tym kontekście otworzyła się dla Czupy perspektywa wykorzystania siostrzanej garderoby, ale też uzupełniania czupowych zapasów o rzeczy, o których Czupa zawsze potajemnie marzyła: rurki, kozaczki, płaszczyki, shorty, spódniczki… cały ten ubraniowy szał sprawił że Czupa pomyślała: Marilyn M. you’re goddess. I za jej przykładem wyruszyła w flirt z sklepowymi półkami.
Takie shoppus napadus nie zdarzają się jednak często. Zwykle przyjmują formę jednodniową, jak jelitówka, i na długo zaspokajają Małego Konsumpcjonistycznego Głoda. Toteż nie dziwi chyba nikogo, że wczorajsze podboje zakończyły się zakupem czarnych rurek (Czupa zawsze chciała takie mieć!), cudnej bawełniano-kaszmirowej sukienko-tuniki z eksponowanym cyckowym miejscem i niesamowitym ażurkowym wzorkiem na plecach, skarpetek dla czupowej siostry (która ustawicznie przypomina o ich deficycie) ORAZ! najcudowniejszej zdobyczy szmateksowej czyli spódnicy, która od ceny na metce (15zł) w ramach wyprzedaży została wystawiona za złociszów dziesięć. Łał – no i w takie zakamarki doszły po-noworoczne obniżki! Spódnica jest w mniemaniu czupowej siostry Emo, ale Czupa się nie przejmuje – Czupa się cieszy, bo kocha rzeczy oryginalne. Oto łup:
Czyż nie jest cudny? *___*
Ponadto Czupa wypatrzyła na allegro dwie inne spódnice. Co o nich myślicie? Kupować?
Ach i tak. Wszystko w ramach nauki do Międzynarodowych Stosunków Politycznych… dobrze być studentem. Niech żyje sesja! <projekt "Rzuć studia zostań ninją" współfinansowana z środków Europejskiego Funduszu Społecznego>

wtorek, 18 stycznia 2011

Czupakabra parle français: crème brûlée

Nie ma co usprawiedliwiać potworzastej jakości czy sposobu zdjęć wykonania. Lustrzanka ma siedzi gdzieś w kącie i grzeje kurze i inne zakamarki, gdy tymczasem ja – zaginający czas i przestrzeń monster – korzystam z technologii PIĘCIU, przecinek, CZTERECH mega pikseli ulokowanych w najcudowniejszym ustrojstwie, które znała ludzkość. Znaczy się w mojej Nokii opatrzonej literą N i liczbą 97. Bo nie o artyzm tu chodzi, a o możliwości, a wszystko co jest w stanie funkcjonować w mojej torebce zastępując trylion urządzeń (komputer, mp3 i aparat) ma u mnie wielkiego Respekta (a ja jestem człowiekiem ulicy, więc to coś znaczy).
Dzisiaj jako że dzień jest piękny (na tyle, że nauka tradycyjnie jest ostatnią rzeczą, która przychodzi mi do głowy) chciałabym zadać wam zasadnicze pytanie: parlez-vous francais? Jeśli odpowiedź na to pytanie brzmi: Tak, Nie lub Nie-wiem-w-ogóle-o-co-kaman to trafiliście doskonale! Nie ma nic lepszego na przyswojenie materiału z gramatyki języka żab i ślimaków niż najbardziej francuski deser, który nie tylko jest ultra pyszny, ale też nie wymaga posługiwania się biegle mową kucharzy, którzy je wymajstrowali w piwnicznych zakamarkach Paris, gdzieś pewnie w okolicach Moulin Rouge, gdzie rozkosz piszę się przez duże R. Crème brûlée czyli przypalony krem po raz pierwszy pojawił się w książce kucharskiej François Massialota w 1691 roku jednak jegomość ten nie był odpowiedzialny za tą przyjemność zgotowaną ludzkości – jedyna różnica między nim a innymi artystami przyrządzającymi ten deser była taka, że nie był analfabetą. Takie desery powstają bowiem w najmroczniejszych zakamarkach, wypływają na powierzchnię dzięki niepowtarzalnej strukturze i wyrastają na miano kultowych dzięki cudownej a zarazem prostej recepturze.
Moje crème brûlée zostało tradycyjnie przygotowane z śmietany, cukru i jaj (wiejskich) z dodatkiem laski wanilii (przepis znajdziecie tu: Kwestia Smaku). Jest piękne, jest smaczne, jest ultra jajeczne. A potrzebuje tak niewiele… jedynie trochę française l’amour.
A teraz Czupa powraca do nauki... jednak samo crème nie wystarczy, by przyswoić sobie plątaninę francuskich słówek i gąszcz żabiej gramatyki.
Trzymajcie się potworzaście, mua!

sobota, 15 stycznia 2011

Czupakabra spożywa: bułka i chleba

Jako że Czupa siedzi na studenckim, potworzastym zadzie w mieście Kraka to właśnie tutaj dokonuje zakupów wszelakich. I o ile latynoamerykańska chubacabras topi swoje kły w pożywnym, kozim mięsiwku to podkarpacka Czupakabra preferuje raczej węglowodany skryte pod postacią...
...chleba.
Samo słowo brzmi i pachnie cudnie. Dla przykładu słowo dieta bez-chlebowa trąci mąką z piaskiem. Kiedyś Czupa ją trawiła przez dwa miesiące, ale efektem był taki (po)ciąg do pieczywa, że po zakończeniu kuracji wyrzuciła wszelkie wazowe tektury i rzuciła się w stronę cudnych, chrupiących bochenków.

Tak więc pierwszą rzeczą jaką Czupakabra postanowiła w Krakowie uskutecznić to znalezienie TEGO idealnego pieczywka. Jako że nie wyznaje sklepowych zawijasów foliowych swoje pierwsze kroki skierowała w stronę piekarenek wszelakich. W trudnych poszukiwaniach chleba spełniającego wymagania Czupy i czupowej siostry (której fastfudowo-słodyczowe podniebienie jest wrażliwe na ziarna zbóż i wszelkie inne śmieci) udało się wynaleźć kompromis. Wygrał zbójnicki z Awiteksa (żytnio-razowy) oraz chlebuś kresowy z Buczka (żytni na zakwasie pieczony na liściu kapusty). Od tej pory królują na przemiennie w naszej kuchni stając się podstawą moich śniadań i bazą dla skwarek dla czupowej siostry.

Jako że postanowiłam znaleźć również idealną słodką bułeczkę drożdżową metodą chlebową odwiedziłam Awiteks (po lewej, na dłoni, na której WCALE nie ma ściągi na kolokwium) i Buczka. Oto porównanie okazów tam upolowanych:
Żadne jednak nie spełniło moich smakowych wymagań. Suche, bezsmakowe, trochę kartonowe. A ja potrzebuje nuty mokrej słodyczy, na której uskuteczniłabym miodową lub dżemową polewe.
Bo wiadomo nie ma nic lepszego niż chleb (bułka) z dżemem (Dżem - Chleb z dżemem).
Czy jest więc na sali ktoś krakowski? Jakiś chlebowo-bułkowy ekspert?
W nagrodę Czupa gwarantuje, że gdy w 2012 świat się skończy rzekomego jegomościa zabierze stąd na Marsa. Deal chyba doskonały.

Poza tym oczywiście bułeczki były pretekstem by Czupa nie-pisała pracy licencjackiej, nie-uczyła się francuskiego i nie-rozkminiała wszystkiego.
Ale jak zwykle - autorefleksja przyszła za późno. 
A więc całuje potworzaście, mua! <i niech chupacabras będzie z wami!>

czwartek, 13 stycznia 2011

Czupakabra

To nie byle zwierz, ta czupakabra. To krwiożercza bestia przybyła na tereny Małopolski z Podkarpacia, która mimo że z nazwy przypomina Chubacabre - latynoamerykańskiego wysysacza kóz chupacabras tak naprawdę trudni się chrupaniem dobroci kuchni podkarpackiej i małopolskiej.
Miło mi, jestem Czupakabra. Znana pod wieloma imionami w internetowych zgliszczach. Tutaj mam nadzieję trudnić się spisywaniem swych ulubionych potworzastych potraw, które grzeszą jedynie smakiem.
Czupakabra jest studentką przez duże De, jej fundusze są średnio-ograniczonee a to dzięki hojnym datkom z uczelnianej kiesy. Pożywienie więc z tej prostej przyczyny czasami nawet zakrawa o studencki luxury (żeby było bardziej angielsko). Ponadto wspomaga się domowymi smakowitościami, których sekretne receptury odkrywa sama. Aktualnie cierpi na brak narzędzia zwanego piekarnikiem (wypadek post-imprezowy, historia jest naprawdę potworzasta) więc ograniczona jest w swoim słodkim jedzeniowym światku.

Czupa-kurde-kabra ma nadzieję, że coś tu się pojawi. Pokaże czas. I pazury (jak je w końcu wychoduje).

Trzymajcie się potwornie, mua!