poniedziałek, 18 lipca 2011

Stud(n)ia

Krótko i na temat (bo więcej i nie na temat będzie po przyjeździe!)

Trzymać kciuki za jutro! (egzamin na studia II stopnia)
Trzymać kciuki za pojutrze! (obrona z drugiego kierunku)

A przede wszystkim proszę o ogólne i całkowicie usprawiedliwione kopanie w dupsko bym i dziś coś się pouczyła oraz życiowo ogarnęła i tak-nie-stresowała.

Trzymajcie się ciepło i do usłyszenia! Obiecuje przepis, obiecuje zdjęcia oraz coś życiowo-podsumowującego (zapewne bowiem najdzie mnie na refleksje o bycie/niebycie i polmozbycie).
UJ here I come!

sobota, 2 lipca 2011

Lic-o moje, oper-akcja i lo-kum-kum

Cóż mogę rzec na me niecne zaniedbywanie? Toż ja miałam powodów sto, by tu nie bywać! Aczkolwiek oprócz dwóch, reszta to takie o-zapchaj-dziury żebyście nie myśleli, że ja tak mało ogarniętym człowiekiem jestem (dziś Tati stwierdził, że jestem ultra zorganizowana i w ogóle ma dla mnie z tego powodu respekta. Organizacja to jedna a lenistwo pisaniowe – to inna kwestia).

Pierwszym zasadniczym powodem były moje dwie, cudne, liczące w sumie ponad 130 stron, prace licencjackie, których pisanie wyciągało ze mnie wszelkie życiowe moce literackie, ograniczając pole czytanych lektur dość znacząco. Każda warta nadmienienia książka lądowała zgrabnie na półce (która po abstynencji, której jej zaserwowałam, teraz ugina się pod stertą nieprzeczytanych tomiszczy) jeżeli tylko nie zawierała w tytule słów-kluczy: „konkurencja”, „kartele”, „UE” tudzież „prezydenci USA”, „kompetencje”, „Kongres USA” i tym podobnych kwiatków literatury, do których zapewne nie sięgnięcie nigdy (chyba, że tak jak ja jesteście masochistami, którzy podchodzą ambicjonalnie do pisania dzieł wszelakich). 
Moje, moje, moje!
Ave jednak niebiosom, bo szczęśliwym podsumowaniem całej tej pisaniny okazał się urodzony w stresie dnia 24 czerwca Anno domini 2011 roku dyplom studiów licencjackich – piękna piąteczka z WYRÓŻNIENIEM! Ach, ach! Nie mogło być dla mnie lepszej nagrody za cały ten trud i znój! Pierwszy etap wyższego wykształcenia już za mną! Już zdążyłam się zapisać na SUM – egzaminy koło 19 lipca (20 mam obronę z drugiego kierunku – no i zobaczymy co z tego wyjdzie, ale teraz to już będzie czysta formalność, bo i tak tych studiów kontynuować nie zamierzam). Oczywiście chora bym była z jednym kierunkiem (tak, tak masochizm wyższy stopień zaawansowania) więc złożyłam również podanie na 1 rok licencjatu (ostatnia okazja, by zrobić to za free! A ze względu na wyjazd na Erasmusa w semestrze letnim i tak pewnie będę musiała postarać się o dziekankę). Zobaczymy co mi z tego wyjdzie (kierunek wydaje się b. ciekawy i są tam moi ulubieni wykładowcy!).

Wczoraj było rozpoczęcie polskiej prezydencji… czujecie ten thrill? Oczywiście, że nie! Bo nie jesteście wolontariuszami polskiej prezydencji i nawet nie wiecie ile fajnych ludzi kręci się wokół tego wydarzenia i w jak bardzo VIP zakamarki możemy się dostać (na tyle, że identyfikatory otrzymujemy na konkretny dzień i godziny oraz obowiązuje nas tajemnica dotycząca tych spotkań!). W Krakowie wydarzenia ruszą pełną parą dopiero we wrześniu/październiku (wtedy zaplanowana jest największa liczba spotkań!) więc będzie co robić na początku roku akademickiego (jakbym się przypadkiem nudziła :P ale to mission impossible).

A no i zapomniałabym o najważniejszym :P ale co tam operacja przy tym całym pozytywnym  zamieszaniu? Laparoskopia pęcherzyka żółciowego – ach tak długo wyczekiwana! – odbyła się we wtorek. Ogólnie to jak zwykle u mnie bywa – z przygodami. Nie miałam jakoś stresu czy cuś (co mnie bardzo dziwiło, bo nigdy nie byłam w szpitalu, nie usypiano mnie, nie miałam operacji), ale przed wjazdem na salę operacyjną nie mogłam zdjąć dwóch moich kolczyków z uszu (spośród siedmiu, które noszę na co dzień), nawet na stole operacyjnym próbowały pielęgniarki to zrobić, ale się nie udało! Ech no i powiedziały – ok. może jej ucha nie wypali tymi prądami :P A potem dostałam maskę, 10 sekund i odlot aż do momentu, w którym obudziłam się na swoim szpitalnym wyrku w sali nr 3. Gośka, która leżała obok mnie (laparoskopia woreczka robaczkowego dzień wcześniej) śmiała się ze mnie niemiłosiernie. Jeszcze nie-całkowicie-odnarkotyzowana oczywiście kazałam się ubrać w pizdżamkę (ponoć bardzo zgrabnie paniom pielęgniarkom pomagałam, mimo ogólnego braku koordynacji ruchowej, podnosząc pupcie i dziwnie machając rękami). Gośka leżała w ciuszkach operacyjnych jeszcze 5h po przyjeździe na sale (zgrabnie świecąc pupcią) i z drgawkami (z zimna – tam jest dość chłodno a człowiek leży jak go pani bozia stworzyła) a ja smyk od razu byłam ready! A więc pobudka nie była taka zła :) Oczywiście podczas narkotycznego ubierania się moim pierwszym ponoć pytaniem było czy mam nadal uszy :P (nawiązanie do kolczyków, których zdjąć nie mogłam i przez to miałam mieć przysmolone/poparzone uszy :P). Panie pielęgniarki w śmiech i mówią: no tak! A ja  na to ponoć: „To dobrze, bo ja lubię moje uszy” :P Ech nie dziwne, że byłam ulubienicą na oddziale (per młoda się do mnie zwracano i wszyscy dawali mi milion rad na temat post-operacyjnego żywienia i aktywności ruchowej – również tej, że tak się wyrażę, męsko-damskiej :P).
Gosia z łóżka obok - cudna i wysoka kobietka lat 26
Moje szpitalne stanowisko - tylko wifi brakowało :P
Rana day zero (dokładnie po operacji!) jeszcze z drenem 
(byłam jeszcze pomarańczowa, bo na sali malują cię na plemienne kolory :P)
Rana day four czyli today
 Z dnia na dzień czuje się lepiej – dziś już jest day 4 after surgery, coraz prężniej pomykam po mieszkanku  – tzn. nie wyglądając już jak babulka z Królewny Śnieżki. Już dzień po operacji dostałam kleiki, na drugi dzień bułeczka z szyneczką, jakieś zupki, biszkopciki. Z dnia na dzień z mami kontrolujemy włączanie nowych lekkostrawnych produktów. Restrykcyjną dietkę mam trzymać miesiąc – później zaś mogę zacząć co jakiś czas włączać nowe produkty (smażone pewnie dopiero za około 3 miesiące – toto musi być na końcu). Ach, może znowu poczuje cudny smak czosneczku i cebulki! Pomidorka ze skórką! Szczypiorku! Żytniego chlebka! Śmietany! Serka żółtego! Placków ziemniaczanych! No i alko, alko ;) Tymczasem takie łakocie na razie zostawiam na później (razem niestety z rowerem, kąpielami i innymi sportami, żeby nie nabawić się przepukliny) i grzecznie się oszczędzam czekając z niecierpliwością na I rok SUM (na który mam nadzieję się dostanę), kiedy to będę mogła już według zapewnień pielęgniarek cudnych (wielkie pozdro dla nich!) jeść (i pić!) wszystko :)
Oczywiście przeprosić muszę za tak długaśny wpis, ale dużo się tego zebrało – pewnie też dużo pominęłam, ale ech – tyle się działo! Trzymajcie się ciepło i pamiętajcie – co jak co, zdrówko jest najważniejsze :) trupki nie cieszą się ze zgrabnej talii tylko gryzą robaki, o!
Z tym messagem żegna, całuje i pozdrawia szczęśliwy bezworeczkowiec! Mua!
PS. Haha znalazłam moją pomoc naukową, dzięki której zarobiłam cztery i pół z Literatury kanadyjskiej (dziadostwo jak mało co). Oczywiście nie róbcie tego sami w domu :P