Kraków nie przestaje mnie fascynować. Miasto tysiąca i jednej patologii ma w sobie coś z wawelskiego miotacza ogniem, baletnicy, kibola i dobrego samarytanina. Gdy już myślę, że jestem prawdziwym krako-wyjadaczem, żadnym tam kotem, który po raz pierwszy człapie po ulicy Grodzkiej czy Brackiej, nagle spotyka mnie coś co przypomina mi, że Krakowa nie sposób poznać całkowicie. O ile moje rodzinne miasteczko przyprawiało mnie jedynie o ból głowy, a z perspektywy codziennej rutyny, jedynie zabijało moje szare komórki, to Kraków pozwolił mi uwierzyć w ludzki ród, któremu nie obce są jeszcze jako takie odruchy naszej – bądź co bądź – szalonej, człowieczej, natury.
Przykładem są choćby spotkani Belgowie z Leuven (w tym momencie chciałam pozdrowić Andreasa, który mając przed sobą o 10cm wyższą partnerkę prowadził w tańcu tak, jak jeszcze nigdy tego żaden men nie robił - a miałam okazję przetańczyć w swoim życiu niejeden wieczór. Do zobaczenia w Kopenhadze Andreas – I am waiting for you :P) czy dziwni autobusowi ludzie, którzy tłumaczą ci jak tworzy się zacny AGH-owski trunek zwany wódką.
Nie można nie kochać tego miasta, a już najbardziej mojej Kapelanki, gdzie w pokoju widnieje urocza toaletka, soczysto zielone kolory połączone zostały z czekoladowo-bambusowymi meblami. W kuchni mam nowy mikser, zestaw tysiąca-i-jednej-foremki-i-blaszki, w łazience szafkę z kosmetykami zaczynającymi się na Ga., Lo. i Pa. Wszystko jest cacy. I niech tak zostanie!
Tymczasem chciałabym przedstawić
rodzimy przepis na zapiekankę makaronową (z serii brzydkie, ale dobre). Maminy obiadowy przysmak zawsze znajdował w moim sercu (i żołądku) szczególne miejsce. Ze względu na formę podania (wrzucać na talerz najlepiej, gdy para bucha jeszcze z gąsiarki!) jak i wspomnienia, które od razu przywodzi (te związane z domem na Podkarpaciu) zawsze mnie rozgrzewa – co przy aktualnej pogodzie można zaliczyć na poczet walorów niemalże niezbędnych.
rodzimy przepis na zapiekankę makaronową (z serii brzydkie, ale dobre). Maminy obiadowy przysmak zawsze znajdował w moim sercu (i żołądku) szczególne miejsce. Ze względu na formę podania (wrzucać na talerz najlepiej, gdy para bucha jeszcze z gąsiarki!) jak i wspomnienia, które od razu przywodzi (te związane z domem na Podkarpaciu) zawsze mnie rozgrzewa – co przy aktualnej pogodzie można zaliczyć na poczet walorów niemalże niezbędnych.
Skład:
Makaron penne 500g (można dać 400, zwykle po prostu daje całą paczkę) – u mnie pełnoziarnisty
Dwie laski kiełbasy (około pół kilo) – jako że mieszkam w Krakowie to jestem zobligowana powiedzieć - podwawelskiej
Cebula – dwa mutanty
Marchewka 1kg
Pół selera + trochę pora (1/2 jasnej części)
Koncentrat pomidorowy (około 150g)
Pieprz ziołowy, sól
Sposób upichcenia:
Nastawić piekarnik na 180 stopni bez termoobiegu.
Marchewkę obrać i poszatkować na grubych oczkach razem z selerem i porem. Umieścić w garnku i na małym gazie z dodatkiem pół szklanki wody poddusić. Dodać 2 szczypty soli oraz pieprz ziołowy (do smaku, to nie ma być ostra potrawa!). W efekcie mamy uzyskać smaczną potrawkę (marchewko-selero-porowe cuś nie ma być papką, ale też nie może być surowe). Po zakończeniu gotowania odstawić i dodać koncentrat – porządnie wymieszać.
W czasie gotowania się potrawki kroimy w kostkę kiełbasę i podsmażamy ją na patelni. Gdy już kiełbaska się wytopi i zarumieni wrzucamy ją do jakiegoś pojemnika. Na tej samej patelni przysmażamy do miękkości pokrojoną drobno cebulkę.
Makaron gotujemy z solą al dente (u mnie 11 minut).
Gdy już wszystko się ogarnie zmieszać w dużym garnku makaron, cebulkę, kiełbaskę i marchewkowo-selerowo-porowo-koncentratowy-miks. Porządnie wszystko połączyć a później przełożyć do gąsiarki i wsadzić do piekarnika na 50 minut.
Jeść solo - lub tak jak ja - z ketchupem :)