poniedziałek, 6 sierpnia 2012

My chcemy nową olimpijską konkurencję!

Czekając na zapowiedzianych gości (z alko, papu and spółka z.o.o.), wachlując się zaabordowanym z szafki japońskim wachlarzem przy temperaturze sięgającej tej z powierzchni Słońca - stwierdziłam, że nie ma to jak uderzyć na alarm. Wyprzedaże chylą się ku końcowi dlatego też znając wszelkie ALE przeciwko mierzeniu ciuchów w taką pogodę pragnę zachęcić nieprzekonanych do uprawiania tej - starej jak świat - dyscypliny sportowej.
Wiem, że gdyby shopping był jedną z konkurencji podczas trwającej właśnie Olimpiady w Londynie Polska na pewno wyjechałaby z trzema a nie dwoma złotymi medalami (przy okazji - nic tak nie ucieszyło mnie podczas tej imprezy jak złoto Majewskiego i przegrana Radwańskiej... niach, niach!), bowiem w tej dziedzinie na mecie pierwsza byłaby jakaś czupa-kabrowa odnoga. Pomijając fakt, że uwielbiam targowiskowe łowy (nie ma co się zrażać do rumuńskich sprzedawców, którzy bombardują tyły tarnobrzeskiego placu - potrafią oprócz kiczowatych szmatek za małe pieniądze wystawić coś nietuzinkowego!) to prawdziwa rozgrywka zaczyna się we wszelakich top-sekretach, rezerwedach i niu jorkerach. O ile targ to taka mała liga - to już rajd po galeriach handlowych wymaga więcej umiejętności i doświadczenia (by kupić coś z serii cheap&good). Wyżej znajduje się w tej skali jedynie buszowanie po szmateksach - i trwając w sportowych metaforach można uznać to za udział w Ekstraklasie. Bez dalszych wstępów warto przedstawić (z nieskrywaną dumą) metkę malinowego płaszcza (Top Secret cierto!)
Czyż nie wygląda to pięknie? ^^ Nic to, że aktualnie pożytku żadnego z niego mieć nie będę - ale poleży chwilkę, rozprostuje się i poleci tanimi lotami do Brukseli. W takim kolorze od razu będzie mi w październiku cieplej!

Kobiety - kochamy zakupy, prawda? :)

Do usłyszenia - i zobaczenia w jakimś krakowsko-podkarpackim szmateksie - mua! :*

niedziela, 22 lipca 2012

Randka z Skandynawią

A konkretnie z jej kinematografią. No bo jak tu jej nie kochać? Pomińmy szczegół, że przy wpisaniu w Google "skandynaw" na pierwszej stronie pojawia się pytanie zadane forumowiczom: "Dlaczego Skandynawowie są tacy przystojni?". Na to pytanie nie jest wcale ciężko odpowiedzieć (myślę, że chodzi tu o tzw. syndrom Legolasa - szczupłego, wysokiego blondi) - inaczej już jest jeśli zapytam się przeciętnego Polaka cóż też skandynawskiego ostatnio obejrzał. Zapewne w większości przypadków nasza świadomość w tym klimacie jest znikoma i może gdzieś tam kiedyś coś widzieliśmy, ale nie zarejestrowaliśmy owego filmu jako pochodzącego z głębokiej europejskiej północy. A parę perełek warto nadmienić.
W ramach przygotowania do wkroczenia w tematykę skandynawską polecam filmografię Skarsgårda. Zacząć czymś łagodnym i trochę amerykańskim (jak Dziewczyna z tatuażem czy Duchy Goi) a skończyć na Ganske snill mann (mniam, mniam! czarna komedia w najlepszym wydaniu!) oraz Aberdeen. Jeśli zaś dalej zagrzebiemy się w klimatach północy to nie można przepuścić Efter brylluppet (After the wedding) z moim kolejnym ulubionym aktorem Madsem Mikkelsenem (możecie go kojarzyć choćby z Casino Royale). Dramat kręci się wokół dyrektora sierocińca gdzieś w Indiach, który wraca do rodzinnego kraju w celu uzyskania od nieznanego duńkiego biznesmena  pokaźnej dotacji... jednak wiele rzeczy się komplikuje kiedy ten udaje się na ślub jego córki.
Jeśli jednak dla was to za mało i oczekujecie od kina pewnego ŁAŁ to nie możecie pominąć Adams æbler (Jabłko Adama). Troszkę zeschizowana historia, w której podążamy śladami zesłanego w ramach resocjalizacji do wiejskiego kościółka neofaszysty (Hitler nad wyrkiem - why not?!). Tam oczywiście spotyka nie tylko pastora, który zajmuje sie przybytkiem, ale też tenisisto-alkoholika czy złodzieja-araba. W ramach resocjalizacji musi wyznaczyć sobie cel - i staje się nią opieka nad jabłonką.
Tak, to jeden z TYCH filmów. Ale warto go obejrzeć, ja osobiście bardzo szybko się w niego wciągnęłam (jedynym problemem jest tu niestety słaby dostęp nawet do angielskich napisów, aczkolwiek mogę zaliczyć tą produkcję w poczet filmów, które dzięki temu poszerzyły moje zdolności domyślania się co też Duńczycy mają na myśli :P zapewniam, że język mieszkańców Danii nie jest wcale niezrozumiały!).
Warto w ciepłe wieczory zarzucić na ekran coś północnego. Jeśli jednak tak jak ja czujecie niedosyt jeśli chodzi o częstotliwość pojawiania się kogoś skandynawskiego na ekranie - zawsze możecie włączyć True Blood i powzdychać do Erica Northmana :)

Skarsgård, Skarsgård, Mikkelsen <3
ps. Przed chwilą mami podrzuciła mi w formie dvd kolejny północny majstersztyk - Księga Diny. Polecacie, lubicie, oglądaliście?

sobota, 14 lipca 2012

Good and bye

Mówiąc szczerze nie spodziewałam się, że będzie mi tak smutno opuszczać stolicę. Gdzieś w mojej krakowsko-tarnobrzeskiej głowie jawiła się jako zło ostateczne i w ogóle opcja, w której polubię to miasto zdawała mi się odległa jak Antarktyda.

A jednak Warszawa - mimo że powitała mnie arktycznym chłodem - okazała się ciepłym miastem. Na polku (no bo nie na dworze - tak bardzo jeszcze się nie z-warszawiłam!) przyjemne 22 stopnie, ja siedzę jeszcze z jedyną rzeczą, która pozostała po wpakowaniu dobytku do Peżocika - lapkiem, który jak wiadomo - goes wherever I go. Czekam aż moje ciemno-blond włosy wyschną (no bo oczywiście suszarka znajduje się gdzieś w obrębie moich czterech kółek) i ruszam w ostatni objazd po Warszawie - do kochanej kuzynki, której zawiozę muffinki <3. Potem już prosto na Podkarpacie.
 

Czy łatwo jest podsumować stolicowe perypetie? Gdzieś tak w środku czuję, że jest to mission impossible. Wystarczy powiedzieć, że kończę w wielkim stylu - starając się wytrzeźwieć na tyle, żeby być w stanie zasiąść za sterami mego poczciwego Peżocika. Dziękuje Warszawie za każdą chwilę, którą tu spędziłam. Mówię good and bye. Jeszcze pewnie się zobaczymy, może w innym wydaniu. Nie ma co żegnać się na zawsze. Teraz wiem, że będę lubiła tu wracać. Kolejne fajne miejsce na mapie z bandą pozytywnych ludzi, którzy wiedzą co to gruby melanż <3








Na koniec zaserwowałam warszawiakom szczyptę własnej twórczości: całkowicie własnoręcznie wymyślone proporcjowo muffinki, których udało mi się nie zepsuć! Jej! *^^*

Po lewej: muffin cynamonowo-jabłkowy. Po prawej: budyniowy <3
To co suche:
2 szklanki mąki
1/2 szklanki cukru pudru
1 łyżeczka proszku do pieczenia

To co mokre:
1 szklanka mleka
1/2 szklanki oleju
Jajko (najlepiej od szczęśliwej kury)

1. Cynamonowo-jabłkowe
Cynamon
Mus jabłkowy (homemade bez cukru!)
Cukier trzcinowy! (ten aromat.... mmmm!)

2. Budyniowe
Budyń waniliowy z cukrem ugotowany na szklance mleka (czyli na połowie zalecanego na opakowaniu płynu!)

Zasada prosta: to co mokre + to co suche, papilotki (tutaj jeszcze w klimacie euro, bo z piłkami!), łyżka ciasta, dodatek (3 łyżeczki budyniu lub  musu), na to znowu ciasto, piekarnik na 180 stopni pana Celsjusza i 20 minut. Voila!

ps. Nie wiem jak wy, ale dla mnie perfekcyjną szklanką jest "słoiczek" po najmniejszej Nutelli - też ją lubicie?

środa, 11 lipca 2012

Licencja na zabijanie. Part one: Chłodnik litewski

Lubicie mroźne wieczory?

Ja właśnie czuję ciarki na plecach, gdzieś w oddali szumi las, latające nad Warszawą samoloty. Śpiewaczka operowa z klatki obok ułożyła się do snu, bo już nie słyszę arii na wysokich tonach. Ma lekko szarawe oczy i włosy białe jak mleko, ale głos wciąż młody, pamiętający lata świetności. Widzę siebie w takich oczach, swoje blond włosy, które po czasie wypłowieją. Tą potrzebę wydobycia z siebie głosu. Z tego powodu codziennie wstaje rano z łóżka?

Jutro mam zamiar pożyczyć od niej mikser. Chcę z nią porozmawiać, wiem, to głupie. Ale potrzebuję tego miksera i tej rozmowy. Moja ciekawość powinna być licencjonowana. Jak broń, zdolna do zabijania.

Zabijam tymczasem czas zintensyfikowaną działalnością. W związku z imprezą Goodbye-Warsaw, która w moich skromnych progach odbędzie się w piątek nie tylko postanowiłam co nieco zapakować do mego peżocika, ale też upiec parę słodkości i pozbyć się wszystkiego tego co lodówkowe. Co jak co - ale ja to już wiem jak przeprowadzić akcję utylizacji zapasów. Na szczęście pędząc na resztkach nie zapomniałam, że wszystko co stworzę nie musi koniecznie być składnikiem jakiejś zapiekanki makaronowej. W ramach akcji "Jest gorąco pierdolę normalne obiady" stworzyłam chłodnik litewski. Polecam tym, którzy na straganach mają dobre oko i potrafią jeszcze wypaczyć potencjalnego winowajcę tego jakże obłędnie fioletowego koloru - botwinkę!


Co wlałam:
- duży gęsty Danone - 370g of naturlish joghurt!
- 2 szklanki wody
- 2 łyżki soku z cytryny

Co wrzuciłam do kotła:
- drobno pokrojone gałązki i liście botwinki oraz starte na tarce małe buraczki
- 2 raczej większe ogórki gruntowe
- pęczek rzodkiewek starty na tarce
- koperek suszony
- szczypiorek
- sól i pieprz

- jajka przepiórcze jako fancy decoration

Botwinka się bulgotała 20 minut na wodzie, wystygła, dostała powera od cytryny i reszty składników. Jajeczka po 3 minutach spędzonych w osolonym wrzątku wyglądały jak małe mozzarelki. I były równie pyszne. Dopóki na dworze jest powyżej 30 stopni - pierdolmy upał, jedzmy chłodniki!

Trzymajcie się w chłodzie, mua!